Sprawiedliwość społeczna to pojęcie za Atlantykiem szerzej nieznane. Wybieraj, co chcesz i wdrapuj się na szczyt. Zostań Michaelem Jordanem, Sereną Williams czy Tigerem Woodsem. Jeśli nie dasz rady, możesz biegać codziennie po Central Parku. Istnieje jednak stan pośredni: status Wyatta Allena.
Kim jest Wyatt (nie mylić z Woodym) Allen? Ten urodzony w 1979 roku amerykański wioślarz, startujący w ósemkach, to zdobywca jednego z 976 złotych i jednego z 666 brązowych medali USA na letnich igrzyskach olimpijskich. W Polsce z takim dorobkiem byłby sportowym bohaterem. Herosem. A nawet twarzą płatków śniadaniowych. Dla swoich rodaków Wyatt Allen to ktoś w rodzaju zdobywcy gola na wagę trzech punktów w jednym z ważniejszych meczów sezonu.
Wioślarz? Szermierz? Pięcioboista nowoczesny? It doesn’t matter! Wyniki tej dyscypliny widnieją w tabeli o nazwie „Klasyfikacja medalowa Igrzysk Olimpijskich”, a w niej najważniejsza jest miniaturka gwiaździstego sztandaru na pierwszym miejscu.
Celem profesjonalnej sportowej kariery Wyatta Allena i setek amerykańskich przedstawicieli „małych” dyscyplin jest medal olimpijski. Oczywiście złoty, ponieważ srebrne i brązowe są zarezerwowane dla reszty świata. USA, nie dość, że prowadzą w tej tabeli, jako jedyny kraj zdobyły więcej medali złotych niż srebrnych i więcej srebrnych niż brązowych. Takie są fakty. Bilans medalowy 976 – 756 – 666 wskazuje nie tylko na to, że zapewne już w Rio przekroczą barierę tysiąca złotych krążków, ale pokazuje też coś, co możemy wstępnie określić jako american olimpic spirit (w skrócie AOS, nie mylić z ABS-em), zwany przez niektórych „genem zwycięstwa”.
Przebieg kariery Wyatta Allena świadczy o tym, że wszystkie inne międzynarodowe imprezy wioślarskie, nie wyłączając mistrzostw świata, potraktował jako przetarcie przed igrzyskami. Proszę bardzo: miejsca od 14. do 8. w trzech różnych konkurencjach, nawet w skiffie. W ósemkach wystartował dwa razy: w Atenach i w Pekinie. Złoto, brąz, koniec kariery. Pewnie jeszcze dzisiaj jako olimpic winner (choć sławę własną musi dzielić przez osiem) spotyka się z młodzieżą w prowincjonalnych college’ach i krzewi AOS wśród nowego pokolenia.
American dream, oprócz cadillaca, coca-coli i dolara, żyje także w olimpiadach. Rozróżnia się tam dwa rodzaje gwiazd: te, które jadą na igrzyska i te, które z nich wracają. Dream team z Michaelem Jordanem przyjechał w 1992 roku do Barcelony, by pokazać, że na świecie istnieją dwie koszykówki i która jest prawdziwa. Ale i sportowcy spoza „wielkich” dyscyplin potrafią wyjechać z kraju jako ludzie i wrócić jako legendy. Tak jak Jessie Owens, który w Berlinie w 1936 miał czelność swą wybitnie niearyjską fizjonomią na złość fuhrerowi zdobyć wszystko na stadionie lekkoatletycznym. Tak jak Rulon Gardner, człowiek o dziwnym imieniu i wielkim sercu do walki, który dokonał niemożliwego i na zapaśniczej macie w Sydney pokonał niepokonanego od trzynastu lat Aleksandra Karelina. Tak jak Michael Phelps, osiemnastokrotny złoty medalista olimpijski, zdobywca ośmiu tytułów z siedmioma rekordami świata na igrzyskach w Pekinie.
Lekka atletyka, zapasy, pływanie – olimpiada kreuje nie tylko bohaterów, ale i dyscypliny, które w Stanach Zjednoczonych wybuchają co cztery lata. Dlatego na przykład (mimo amerykańskich sukcesów olimpijskich w tej dyscyplinie) łucznik George Bryant, dwukrotny mistrz z St. Louis (nie mylić z Carlem Lewisem) z 1904 roku nie ma szans w wyścigu o sławę z Kobe Bryantem, koszykarzem, który akurat nie wyczuł bluesa AOS i odmówił gry w reprezentacji na IO w Sydney w roku 2000 z powodu własnego ożenku. Jak dotąd pozostaje on raczej niechlubnym wyjątkiem, a że świat jak powietrza potrzebuje idei bezkrwawych zmagań, american olimpic spirit ma przed sobą wielką przyszłość.