Fot. Archiwum prywatne Igi Baumgart.
Fot. Archiwum prywatne Igi Baumgart.
Iga Baumgart: W Londynie byłyśmy dziewczynkami
O przeżyciach związanych ze startem w Rio de Janeiro, atmosferze w sztafecie 4x400 metrów, sukcesie olimpijskim, zbliżającej się szansie walki o medal oraz biedzie, jako brazylijskiej codzienności, z Igą Baumgart, lekkoatletką, biegaczką rywalizującą na 400 metrów, rozmawia Tomasz Więcławski - cz. 1 wywiadu
Dyscyplinę wspiera:
Tomasz Więcławski
30 sierpnia, 2016 23:08

Zajęłyście w biegu sztafetowym 4×400 metrów 7. miejsce na Igrzyska Olimpijskich. Czujesz satysfakcję i radość czy raczej niedosyt, bo mogłyście być nieco wyżej?

I jedno i drugie (śmiech). Już po eliminacjach byłyśmy zadowolone, że znalazłyśmy się w najlepszej ósemce olimpijskiej rywalizacji. Czułyśmy się wygrane, ale człowiek zawsze chce więcej. Los daje palec, a my chętnie weźmiemy rękę. Wyszło jak wyszło. Weszłyśmy z 7. czasem do finału i na tej pozycji przekroczyłyśmy linię mety. Rezultat z eliminacji dawałby podobno medal, ale te sztafety, które były przed nami w eliminacjach też pobiegły wolniej. Bo był to zupełnie inny bieg. Przepychanek i sytuacji spowalniających poszczególne sztafety było co nie miara. Może mogłyśmy, przy szczęśliwym zbiegu okoliczności i uniknięciu tych perturbacji być nieco wyżej, ale raczej na 5. czy 6. miejscu, a nie na podium. A byli tacy co po eliminacjach nam medale na szyi wieszali. Ale trzeba podejść do tego realistycznie i spokojnie.

Porównywanie czasów z różnych biegów ma sens? Przecież jak ktoś widział finałową rywalizację i ją rozumie, to wie, że kosztowała ona znacznie więcej siły traconej na przepychanki niż miało to miejsce w tracie eliminacji.

Jeżeli ktoś ma pojęcie o lekkiej atletyce i rywalizacji sztafet to wie, że porównywanie czasów z różnych biegów nie ma sensu. Gdybyśmy biegły same, jak mogły w powtórzonym biegu Amerykanki ze sztafety 4×100 metrów, to pobiegłybyśmy znacznie szybciej, a może i pobiły rekord Polski. Ale tak samo byłoby w przypadku każdej innej sztafety, bo nie trzeba by walczyć na łokcie, kogoś ominąć, komuś drogę zabiec. To jednak teoretyczne dywagacje niemające ze sztafetą nic wspólnego. Jedna drugą popchnie i traci się rytm i czas.

Przypomnij sobie Londyn i 2012 rok, gdy byłaś na IO po raz pierwszy i porównaj do obecnego stanu. W jakim punkcie kariery teraz jesteś, co sądzisz o jej rozwoju?

Jestem w innym miejscu niż byłam w Londynie. Wiem, że na to ciężko zapracowałam – zarówno na sam wyjazd do Rio, jak i możliwość bieganie w eliminacjach, jak i w finale. Wywalczyłam to sobie. Jest inna forma i inne przygotowanie psychiczne. Wtedy wszystkie byłyśmy dziewczynkami, które przyjechały na dużą imprezę i cieszyły się z tego, że na niej są. Teraz byłyśmy świadome celu. Jasne, że była radość z reprezentowania Polski na najważniejszej imprezie dla każdego sportowca, ale chciałyśmy też powalczyć o finał – miejsce w ósemce.

Miejsce punktowane na IO trzeba szanować. W wielu przypadkach startów Polaków w Rio okazało się, że wcale nie łatwo je zająć. Do tego jest to dla was wszystkich potwierdzenie, że ta sztafeta zmierza w dobrym kierunku. To ważne szczególnie po klapie na MŚ w ubiegłym roku w Pekinie. A wy wszystkie jesteście w takim wieku, że okres szczytu możliwości i formy powinien przypaść na najbliższe lata.

Zdecydowanie. Żadna z nas jeszcze niedawno nie brała na poważnie możliwości i szansy zdobycia medalu olimpijskiego. Te igrzyska pokazały, że nie jest to kosmiczna perspektywa. Możliwe, że jeszcze nie byłyśmy na to gotowe, ale rywalki nie są w innej galaktyce. A to niezwykle motywująca perspektywa na przyszłość. Amerykanki i Jamajki wydają się trudne do ogrania, ale z innymi sztafetami możemy walczyć jak równe z równymi. To fajne uczucie.

Każda z was robi stałe postępy. Macie jeszcze rezerwy? Widać to na treningach?

Mam taką nadzieję. Justyna z Gosią pobiły życiówki w tym roku, ale ja i Patrycja nie. Nie byłyśmy w takiej dyspozycji jak chociażby w Pekinie. Czas uzyskany przez nas w eliminacjach pokazywał, że jednak jesteśmy w stanie „nabiegać” świetny rezultat. Nie wiem czy będziemy to my czy inne dziewczyny, ale urwanie kilku dziesiętnych części sekundy przez członkinie tej sztafety daje realną perspektywę walki i o rekord Polski i o wysokie miejsce na każdej imprezie. Wszystko jest w zasięgu. Każda z nas chciałaby biegać w przyszłości w okolicach 51 sekund.

Sztafeta to konkurencja specyficzna. W zespole sześcioosobowym, bo przecież poza czwórką startującą na bieżni są jeszcze dwie dziewczyny, musi być chemia. Inaczej zaczynają się problemy. Wygląda na to, że obecnie mieszanka charakterologiczna w waszej grupie jest odpowiednio dobrana.
To prawda. Gdy były między nami jakiekolwiek niesnaski czy nieporozumienia, to źle się to kończyło. Podobnie mówi zawsze Ewelina Ptak, niegdyś członkini sprinterskiej sztafety, która twierdzi, że każdy, nawet najmniejszy konflikt ukaże się na bieżni. Dogadanie się w takiej grupie to podstawa. Musimy ze sobą przebywać, trenować, szanować się i tolerować. Nie ma obowiązku przyjaźnienia się, ale trzeba być koleżankami i wspierać się wzajemnie. Odpukać – obecnie z atmosferę nie ma najmniejszych problemów.

Sport sportem, ale IO mają też zwykły, ludzki, osobisty wymiar. Czym Rio de Janeiro cię najbardziej zaskoczyło?

Tym, że jest tam tak brzydko. Zupełnie czegoś innego się spodziewałam. Słyszałam, że to biedne miasto, ale nie wiedziałam, że aż tak. Nie byłam w turystycznych dzielnicach, ale ich ponoć za wiele nie ma. Cała nasza droga z wioski olimpijskiej na stadion wiodła przez slumsy. Nie było czego zwiedzać, na co patrzeć, czego podziwiać. Słabo z tym było. Jakbym wykupiła wycieczkę wakacyjną do Rio, to byłabym bardzo niezadowolona, że na darmo wydałam kasę.

No właśnie, postrzegamy tamten region świata przez pryzmat Copacabany i roześmianych, szczęśliwych ludzi.

Podobno tacy są Brazylijczycy. Na Copacabanę nie pojechałam. Miałyśmy jedną, dłuższą wycieczkę, ale tego dnia wiało i padało, więc się na plaży nie położyłyśmy. Wiele osób jednak nam mówiło, że ludzie są sympatyczni i weseli, ale jak się z nimi nie rozmawia, nie poznało, to pierwsze wrażenie jest takie, że bałabym się sama chodzić po ulicach.

A samo zorganizowanie IO przez Brytyjczyków i Brazylijczyków mocno się różniło?

Bardzo. Europa to jednak Europa (śmiech). W wielu miejscach nie czułam się bezpiecznie. Może co chwilę nie oglądałam się przez ramię, ale nie miałam pewności, że zaraz ktoś nie wpadnie do wioski z bombą i się nie wysadzi. O bezpieczeństwo Brytyjczycy dbali mocniej. Jedzenie i warunki bytowe też były w Londynie na wyższym poziomie. W Rio nikt nic nie wiedział. Autobusy jeździły jak chciały. Rozkład sobie, a one sobie. Była taka sytuacja, że wracałyśmy z piłki ręcznej, bo kibicowałyśmy naszym chłopakom, i na krawężniku czekałyśmy 1,5 godziny na jakiś transport. Oczywiście wolontariusze nie mieli pojęcia, kiedy coś przyjedzie. Gdzieś próbowali zadzwonić, ale wiele nie wskórali.