Ten sezon jest wyjątkowy, bo olimpijski. Przygotowania przebiegały podobnie jak w ubiegłym roku czy sporo pozmienialiście?
To raczej pytanie do mojej trenerki, ale wydaje mi się, że założenia były podobne. Trochę plany pokrzyżowały nam drobne urazy i kontuzje. Te niestety mnie nie omijały. Wyszliśmy z tego, ale zeszłoroczne założenia wykonaliśmy z zapasem i lepszymi wynikami. To dobry prognostyk na przyszłość.
Te urazy to coś poważnego czy tylko normalne w życiu każdego zawodowego sportowca problemy?
Nic specjalnego. Coś z mięśniem, ból kolana, ale nic takiego, co całkowicie wyłączyłoby mnie z treningów. Tydzień musiałam przeprowadzać trening zastępczy, potem wdrażanie się znów w normalne obciążenia, a więc trochę perturbacji.
Zdradź trochę kulis przygotowań. Jak wyglądały twoje ostatnie miesiące?
Od grudnia byłam poza domem. Harowaliśmy rzeczywiście bardzo intensywnie. Przez ten okres byłam w domu łącznie 30 dni. Wyjeżdżałam do RPA, na Teneryfę i uczestniczyłam w dwóch obozach w Spale. A teraz trenuję w Bydgoszczy.
Nasz klimat uniemożliwia zimą normalne przygotowania…
Nie chciałam jechać do RPA, ale pobyć trochę w domu. Spróbowałam w styczniu jednak kilku treningów na miejscu w Bydgoszczy i od razu powiedziałam: jedziemy! Nie dało się tutaj realizować założeń. Tam mogliśmy to robić każdego dnia – trochę na stadionie, trochę w lesie, ale cały czas w świetnych warunkach.
Ile kilometrów musi przebiec przyszła olimpijka w okresie przygotowawczym?
Nie wiem. Poważnie (śmiech). Nie liczę tego. Moja trener skrzętnie to notuje. Robię co mi każą. Każdy zawodnik inaczej. U nas Patrycja Wyciszkiewicz robi na przykład bardzo dużo kilometrów, a Agata Bednarek możliwe, że jedną trzecią z tego. To wcale nie zawsze przekłada się na wyniki. Takiej zależności wprost nie ma, bo każdy przebiegałby jeszcze więcej i potem poprawiał się na bieżni, a nie zawsze tak jest.
Trening czterystumetrowców jest silnie zindywidualizowany?
I tak i nie. Ja i Patrycja Wyciszkiewicz mamy zupełnie różne przygotowania i plany treningowe. A Gosia Hołub i Justyna Święty biegają praktycznie na takich samych planach. Nie ma więc reguły. Każda z nas jest inna.
A Ty? Bardziej jest to trening wytrzymałościowy czy sprinterski?
I to i to. Bo czterysta metrów to dystans mieszany. Ja jestem specyficzna. Od Gosi Hołub jestem o głowę wyższa. Dziewczyny są ode mnie na pewno silniejsze. Ja jestem wysoka i szczupła. Mój trening musi więc być inny. Objętościowo robię więcej. Gosia czy Justyna mają za to niezwykle intensywne treningi. Tak mi się przynajmniej wydaje (śmiech).
Patrzycie na pewno w tabelki z poprzednich lat. Jak to wygląda wynikowo? Na jakim jesteśmy etapie?
Było dobrze, naprawdę dobrze. Zdecydowanie szybciej biegam niż w ubiegłym roku na treningach. Ważne, żeby było zdrowie. Jak ono dopisze i poukładam sobie wszystko w głowie, to będę biegała szybciej niż w poprzednim sezonie.
Teraz prognozowanie wyników to jeszcze wróżenie z fusów.
Zdecydowanie (śmiech)
Ale na pewno już myślicie wszystkie o naszej sztafecie. Poprzedni rok bez wątpienia był przełomowy. Wszystkie zbliżałyście się albo łamałyście 52 sekundy. Jakby każda z was była w stanie urwać po pół sekundy, to możliwy jest niebotyczny rekord kraju.
Jakby każda tak biegała, to zdecydowanie byłoby to możliwe. Jest jednak pewne „ale”. To jest sport i przypuszczam, że tak nie będzie. To na pewno nie będzie tak, że sto procent tej sztafety pobiegnie szybciej. Oczywiście wszystkim dziewczynom tego życzę, ale znam realia. Nigdy nie ma tak dobrze. Możliwe, że dwie pobiegną szybciej, a dwie na porównywalnym poziomie jak rok temu i już to powinno dać dobry wynik. Mam nadzieję, że wszystkie zbudujemy taką formę, żeby awansować do finału na igrzyskach.
No właśnie. Wybiegacie tak daleko myślami? Igrzyska są najważniejszą imprezą dla każdego sportowca. Ale po drodze są nie mniej ważne ME, które mogą dać stypendia, przyszłość na kolejne lata.
Start w Amsterdamie dla nas może jest i ważniejszy. Możemy tam przede wszystkim walczyć indywidualnie, a w sztafecie rywalizować o bardzo wysokie miejsca, może zakręcić się niedaleko podium. To jest dla nas najważniejsze. Jeżeli będziemy w finale ME, to na igrzyskach będziemy się dobrze prezentowały siłą rozpędu.
Finał igrzysk to marzenie i ukoronowanie ciężkiej pracy przez ostatnie cztery lata?
Byłam na igrzyskach i wiem, jak to smakuje. Chciałabym być znowu i pobiec tam również indywidualnie. I pobić do tego rekord życiowy. A finał? Indywidualnie mogę nie być w stanie, ale razem możemy to zrobić z dziewczynami.
Treningi sztafety. Kiedy na to jest czas? Bo przecież do sezonu przygotowujecie się indywidualnie.
Jeżeli chodzi o sztafetę, to zmiany ćwiczymy przed samą imprezą docelową. Albo na obozie bezpośrednio przed mistrzostwami, albo też na samych mistrzostwach – już na miejscu. Na co dzień nie ma na to szans.
Plany na najbliższe tygodnie. Rozpoczyna się sezon mitingów. Gdzie będziemy mogli Cię zobaczyć?
Nie wiem jak to się poukłada. Mamy założenia takie, że najwyższą formę chcę mieć na mistrzostwach Polski. Ważne, żebym wtedy się zaprezentowała dobrze, a potem zwyżkę chciałabym osiągnąć na ME. Pierwszy start będę miała w Wielkiej Brytanii i to akurat będzie sztafeta. Pobiegniemy w składzie, który nie startował na hali.
Na halę się nie nastawiasz przez swoje warunki fizyczne?
To jedna z głównych przyczyn. W tym roku miałam jednak na niej biegać, ale urazy to wszystko zweryfikowały i pozmieniało się. Ale mi na hali łatwo nie jest. Niższe dziewczyny mają na wirażach sporo łatwiej (śmiech).
Może się okazać, że o start indywidualny będziecie z dziewczynami rywalizowały między sobą, bo cztery z was osiągną minimum. Co wtedy?
Do tej pory nie było takiej sytuacji (śmiech). Więc nie wiem co by było, gdyby tak się zdarzyło. Może ucierpiałyby nasze relacje. Oczywiście żartuję, bo z dziewczynami żyjemy świetnie ze sobą. Chociaż po starcie w Pekinie różnie mówiono. Mamy doskonałe relacje. Zapraszamy się nawzajem do domów. Na kawki, herbatki itd. Żyjemy jak przyjaciółki. Na bieżni nie ma przyjaźni (śmiech). Rywalizacja to rywalizacja. Każda chciałaby mieć swoje na wierzchu.
Kto pobiegnie w tej Wielkiej Brytanii?
Jedzie nas pięć. Cztery wystąpią w naszej sztafecie, a rezerwowa w międzynarodowej. Jadę ja, Agata Bednarek, Monika Szczęsna, Martyna Dąbrowska i Ada Janowicz.
Od biegania jakoś trzeba uciekać. Przecież gdybyś o tym myślała non stop, to być zwariowała. W co uciekasz, żeby o tym nie myśleć?
Gdy byłam drugi miesiąc w RPA w marcu, to tak się zresetowałam, że się na treningu poryczałam. Taki był natłok wszystkiego. Złych myśli, dobrych myśli, treningu, zmęczenia. Dziewczyny startowały na hali, mój narzeczony był daleko, a ja biedna sama. Patrycja Wyciszkiewicz mnie pocieszała. Mama także. Powiedziały i wytłumaczyły mi, że wszystko jest dobrze. U kobiet tak jest. Naczynie się przelewa i łzy lecą. Na drugi dzień jest lepiej. Poza tym chodzę do psychologa sportowego. Pozwalam osobie znającej się na tym lepiej poukładać mi wszystko w głowie. Rozmowa wiele pomaga. Większość sportowców pracuje z psychologami.
Coś jeszcze?
Gdy jestem w domu i jest ze mną Andrzej (narzeczony – przyp. red.) to chodzimy do kina i razem spędzamy dużo czasu. Lubię też grilla z rodziną. To pozwala mi odpocząć psychicznie.
Ale Ty jesteś raczej optymistycznie podchodzącą do życia osobą?
Raczej tak. Na co dzień wszystko „la la la la”, nic nie daję po sobie poznać, złe emocje ukrywam, a potem ni z gruszki ni z pietruszki jest tak, jak opowiadałam. I potem się sama siebie pytam: co ci jest Iga? Przecież Ty taka nie jesteś. Optymistyczne osoby też czasem mają słabsze chwile i za dużo na głowie. Ale raczej rzeczywiście jestem naszym sztafetowym pajacem (śmiech). Wygłupiam się i robię atmosferę.
Jak się spotkamy po powrocie z Brazylii…
To mam nadzieję, że będę „la la la la”.