Ma 81 lat i w 49 minut pokonuje 10 kilometrów. Zdzichu trzyma formę. Swoje kategorie biegowe wygrywał ponad trzydzieści lat temu i nie odpuszcza do dziś. Dla niego bieganie to nie tylko sposób na utrzymanie dobrej formy w poważnym wieku. Dla niego bieganie to zawsze sport.
– Biec tylko po to, by bieg ukończyć, to bez sensu – podkreśla. – Liczy się wynik, to, co zwiemy o-sią-gnię-ciem! To jest wspaniałe, najwspanialsze!
Młodość nauczyła go dbania o zdrowie i unikania lekarzy. – Spóźniłem się kiedyś z załatwieniem karty zawodniczej, gdy grałem w piłkę nożną w III lidze – wspomina. – Przebiegłem z nią w garści przez pół Bydgoszczy, wpadłem do lekarza sportowego. On mnie przebadał i orzekł, że… mam podniesione ciśnienie. Bo biegłem – tłumaczę. A on nie dowierza i robi ze mnie chorego. Od tego czasu do lekarzy idę wolnym krokiem, bo znowu coś wymyślą. A najczęściej do nich nie dochodzę.
Koniec jego kariery piłkarskiej przypadł na sam początek polskiej mody na bieganie. Końcówkę lat 70. wspomina z rozrzewnieniem. Choćby te pierwsze imprezy organizowane przez Tomasz Hopfera, kultowego dziennikarza telewizyjnego wprowadzającego modę na bieganie w Polsce.
– To było fascynujące. Sprzętu nie było, buty fatalne, ale nikogo to nie zrażało. Inna atmosfera była, bardziej… wzniosła. Szybko zacząłem biegać maratony. Jeden po drugim. Ale najważniejsze były biegi maratońskie w Warszawie. W latach 80. w stolicy pobiegłem swój najszybszy (2.49) i najwolniejszy (3.26) maraton. Wyniki z wiekiem były coraz słabsze, aż ostatecznie, jakiś czas temu, porzuciłem ten dystans. Nie daje mi dziś już takiej satysfakcji. Do maratonu trzeba się w moim wieku naprawdę wyjątkowo starannie przygotować, poświęcić mu wszystko. Nie bardzo mam takie możliwości, a pobiec ot, tak sobie, żeby dobiec, jak już mówiłem, nie lubię. Jak nie walczę o medale, to przestaję widzieć sens. Wolę te dziesiątki, piętnastki, czasem półmaraton, gdzie walczę cały czas ze sobą, z rywalami. I wygrywam.
Zdzichu, choć jest m.in. Mistrzem Europy Weteranów w biegu przełajowym z 2015 roku w Toruniu, za największe sukcesy uznaje zwycięstwa na 400 i 1500 metrów w Mistrzostwach Polski Weteranów jeszcze w latach 80.
Zarażanie bieganiem – w tym się specjalizuje. Im jest starszy, tym większy podziw wzbudza wśród przechodniów i sąsiadów z osiedla.
– Jak widziałam, że pan, w tym wieku, codziennie rano… to też musiałam spróbować… – takie słowa słyszy od lat.
– I to daje największą satysfakcję – podkreśla. – A jak ktoś spyta mnie o radę, udzielę chętnie. Niczego nie kryję. Recepta zasadnicza – trzeba się ruszać całe życie i to więcej niż dużo. Więcej i jeszcze więcej. A najlepiej robić to w lesie. Jest jak apteka. Biegi po lesie to najlepsze lekarstwo na wszelkie dolegliwości. Wiem co mówię. Stosuję od 40 lat.
Tajemnica pierwsza i najważniejsza – Zdzichu Mielcarek nigdy nie palił papierosów i nie pił alkoholu, ba, nawet kawy.
– Gdy graliśmy w piłkę, koledzy po meczu zawsze strzelali piwko, mi nie było nigdy potrzebne – zapewnia. – W ogóle mnie nie ciągnęło. Ale też i nie próbowałem. Jednak najważniejszy jest luz. Trzeba się rozluźniać. Jak najczęściej, a szczególnie przed biegiem.
O relaksie i luzie napisano setki dzieł naukowych. Fizjoterapeuci, nawet filozofowie mają o nim dużo do powiedzenia. U Zdzicha sprawa jest prosta i jasna.
– Najpierw trzeba się mocno naciągnąć, by rozciągnąć mięśnie maksymalnie – tłumaczy. – Tylko po takim zabiegu nie będą podczas treningu spięte. A to największe nieszczęście – sztywne nogi. Rano zaczynam więc dzień od rozciągania mięśni. Czyli robię gimnastykę. Dość klasyczną, tak jak kiedyś zalecano – przy otwartym oknie. Ale zaraz, zaraz, najważniejsze! Jeszcze wcześniej i to zawsze – pacierz!
Zdzichu często podkreśla, że jest człowiekiem wierzącym. Boga i Maryję ma w sercu na pierwszym miejscu. Więc poranny pacierz musi poprzedzić wszystko, także przygotowanie ciała do najważniejszego nawet biegu.
– Jak już się rano rozciągnę, rozluźnię nieco, mogę wyjść z domu. Ale jeszcze nie zaczynam na ostro. Biegnę lekko trzy kilometry ze Szwederowa do Lasu Kujawskiego – tłumaczy. – To ciągle tylko wstęp. W lesie bowiem staję przy drzewie. Tak jak teraz. I zaczynam swoją gimnastykę w prawdziwym wydaniu.
Zdzichu nie kryje, że jest ze starej biegackiej szkoły, która zalecała wymachy nóg preferowane też na kolejnych stacjach ścieżek zdrowia. Zdzichu pokazuje nieliche figury, wymachuje nogami naprawdę wysoko. Ćwiczenie się przedłuża, jest coraz bardziej intensywne. Ciekawe, ilu czterdziestolatków wytrzymałoby takiego biegackiego kankana?
– Robię to tak długo, aż poczuję się naprawdę luźno – dodaje. – Aż nogi latają, jak u lalki szmacianki. Czasem trzeba poczekać, trochę się człowiek niecierpliwi i solidnie spoci, ale zawsze ten cudowny moment nadchodzi. Jestem luźny! Czuję to w całym ciele! Wtedy dopiero ruszam do właściwego treningu. Wielu młodych jest zbyt niecierpliwych. Uważają, że organizm sam się wyreguluje i rozluźni podczas biegu. Ja w biegu już na to czasu nie tracę. Jak jestem przygotowany, to w stu procentach i idę jak dzida.
Jeśli chodzi o dystans, osiemdziesięcioletni biegacz, który nie zwykł ustępować o połowę młodszym, za minimalny uznaje 10 kilometrów. Najczęściej jednak sporo więcej pokonuje po pagórkowatym, leśnym terenie.
– Każdy trening jest inny. Raz jadę z siłą, robiąc podbiegi pod górę, po kilkanaście powtórzeń. Innym razem tempówki, co minutę przechodzę do biegu sprinterskiego, takiego na maksa przez kilkadziesiąt sekund – zapala się. – Chyba…, że mnie coś zaboli.
Podczas jednego z ostatnich treningów, a Zdzichu biega z kolegami młodszymi o 12 lat, zauważył, że coś mu strzyknęło w kolanie. Ku ich zaskoczeniu, wspomniał o tym głośno. Czegoś podobnego z jego ust nie słyszeli raczej wcześniej, więc przez chwilę nie wiedzieli, jak się zachować.
– Zdzichu, ty popatrz w PESEL, co ma ci nie strzykać? – zażartowali kompani. To go jednak niem przekonało. PESEL uznał za potwora, którego nie zamierza tolerować. Więc przyspieszył. Na pohybel PESEL-owi!
– Kontuzji przez lata udawało mi się unikać. Nie pamiętam, kiedy miałem coś z achillesami – zaznacza. – To wynik długiego, uczciwego rozciągania i ruszania do biegu na maksymalnym luzie. Ale ostatnio coś lekarze sobie o mnie przypominają… I ja o nich…
Nie tylko w rodzimym klubie Brzoza Biega jego stan zdrowia stawiają za wzór i punkt odniesienia. Osiągane przez niego wyniki nigdy nie pasowały do wieku, a dziś, gdy ma ponad 80 lat – tym bardziej. Nie tylko pod Bydgoszczą mówi się: „Być w takiej formie jak Zdzichu Mielcarek, to zadanie na dziś, a zachować taką formę w jego wieku, to marzenie”.
On sam patrzy spokojnie na nieuchronny proces ubywania sił.
– W 2014 przebiegłem kupę biegów, a najlepszy czas – 48 minut na 10 kilometrów. W ubiegłym roku wycisnąłem 49 minut. Spada mi wigor. Nieco. Ale przy tym tempie do kompletnej ciamci mi chyba jeszcze daleko… Nabiegałem się w życiu, nabiegałem, ale i jeszcze nabiegam. Nie znudziło mi się, bo po każdym treningu ciągle czuję się jak młody bóg. Tak samo jak przed laty. Jak wtedy gdy pobiegłem do lekarza w Bydgoszczy, a on nie zauważył mej zadyszki, tylko wykrył podniesione ciśnienie.