Gdy pada hasło „filipiński sportowiec”, skojarzenie może być jedno: Emmanuel „Manny” Pacquiao. Jeden z największych (i najbogatszych) bokserów w dziejach ma za sobą epizod olimpijski: niósł malowniczą flagę Filipin podczas ceremonii otwarcia igrzysk w Pekinie. Na tym zaszczyt reprezentowania dumnego stumilionowego narodu się zakończył. Długo wydawało się, że PacMan opuścił Ptasie Gniazdo z dłonią na krwawiącym filipińskim sercu – bo wiadomo, zawodowi bokserzy nie mogli wówczas starować na olimpiadzie.
Osiem lat później. Prezydent AIBA, federacji boksu amatorskiego, Ching Kuo-Wu, zaprosił zawodowców do Rio. Ostatni mur runął, ostatnia dyscyplina, po koszykówce, kolarstwie czy tenisie zlikwidowała olimpijski podział na zawodowców i amatorów. I… serwery AIBA nie przepaliły się od nadmiaru zgłoszeń. Zawodowcy ostentacyjne zignorowali zaproszenie. Oczywiście nie biorąc pod uwagę zapowiedzi szefów niektórych federacji zawodowych, jak na przykład WBC, o karach dla bokserów, którzy w Rio wystartują.
Co na to Manny Pacquiao? Federacja bokserska Filipin od maja ponagla słynnego pięściarza, który zakończył już karierę, do jasnej deklaracji. Miejsce w kategorii 64 kg wciąż czeka. I czeka. I czeka. PacMan nie musi się już obawiać żadnych sankcji, a sam sportowiec, o pardon, teraz już filipiński senator, wciąż jeszcze się kryguje, mówiąc, że musi zapytać swoich rodaków, czy mu na to pozwolą. Tylko patrzeć, jak rząd Filipin rozpisze ogólnonarodowe referendum z pytaniem: „Czy nie jesteś przeciw pozytywnej decyzji senatora E. Pacquiao w sprawie uczestnictwa we współzawodnictwie bokserów podczas IO w Rio de Janeiro?” Sądzę, że Filipińczycy zagłosują 3 razy TAK. Jeśli Manny przyjmie dziką kartę, którą Ching Kuo-Wu już mu wydrukował, pierwsze złoto dla Filipin stanie się faktem, podobnie jak pierwsze złoto zdobyte przez urzędującego parlamentarzystę. W końcu oba srebrne medale, które ten kraj ma już na swoim koncie, zostały zdobyte także w boksie.
Na drugim biegunie znajdują się Węgrzy, którym po piętach depczą Szwedzi. I jednych, i drugich jest dziesięć razy mniej niż Filipińczyków, a złotych medali mają odpowiednio 167 i 143. Składa się na to wiele powodów, ale najważniejsze wydaje się podejście do sportu. W krajach azjatyckich zmienia się ono od stosunkowo niedawna – pierwszym państwem, które zrozumiało, że sport międzynarodowy jest czymś więcej niż rywalizacją zapaleńców lub metodą zarabiania pieniędzy, są Chiny. Pierwszy złoty medal zdobyły w 1984 roku, a dziś mają ich na koncie 201. Chyba wszyscy jeszcze pamiętają, po co Państwo Środka zorganizowało igrzyska w 2008 roku i kto zdecydowanie wygrał w klasyfikacji medalowej.
Czy Filipiny pójdą drogą Chin? Nie sądzę, na długi czas wystarczy im sen o potędze małego wojownika. A PacMan najprawdopodobniej zostanie prezydentem. Choć jeśli mowa o związkach sportu z polityką, lepiej wskazać na przykład Węgier, których rząd dwa lata temu przyjął ustawę o potężnych odpisach podatkowych dla firm inwestujących w dziewięć najlepiej rokujących dyscyplin sportu. Prędzej więc Węgrzy dojdą do dwustu złotych medali niż Filipiny zdobędą drugi. Pierwszy już właściwie mają w kieszeni.