Aha, jeszcze Zbigniew Pietrzykowski, który walcząc ze złamaną dłonią prawie pokonał w finale w Rzymie w roku 1960 niejakiego Cassiusa Claya, który wkrótce oficjalnie zaczął przedstawiać się jako Muhammad Ali. Złota nie zdobył, lecz takie srebro jest jak wysadzane diamentami. Zresztą – nauczmy się na pamięć listy nazwisk polskich bokserów – medalistów igrzysk. Choć długa (w końcu medali na igrzyskach zdobyliśmy aż czterdzieści trzy), będzie nam musiała wystarczyć na długie lata.
Z tym, że pewien przełom jest. Do Rio zakwalifikował się bokser kategorii średniej (do 75 kg) Tomasz Jabłoński. Po Londynie, gdzie na ring nie wyszedł żaden z naszych, to świetna wiadomość, choć w kręgach zbliżonych do działaczy bokserskich słychać, że to sukces. Tymczasem do sukcesów jeszcze daleka droga.
Życzę Tomaszowi Jabłońskiemu jak najlepiej, ale nawet jeśli zdobędzie medal, stanie się on raczej wyjątkiem potwierdzającym regułę. A reguła jest taka, że od kiedy przestał obowiązywać podział na zachodnich zawodowców i amatorów z demoludów, poziom boksu amatorskiego znacznie się obniżył. Jak zwykle możemy spodziewać się pojedynków, w których słychać dwa gongi na minutę: pierwszy, który rozpoczyna walkę i zaraz po nim drugie, który jednemu z bokserów wyłącza światło. Przy niektórych pojedynkach legendarna ekspresowa bitwa między Andrzejem Gołotą a Mikiem Tysonem wydaje się jak chód na 50 kilometrów przy 400 metrach przez płotki.
Andrzej Gołota to przykład pięściarza, który po sukcesie na igrzyskach w 1988 roku w Seulu poszedł w świat robić zawodową karierę (pamiętam, jak ówcześni komentatorzy po czterech brązowych medalach, w tym jednym w kategorii wszechwag, biadolili nad upadkiem polskiego boksu). Tak samo od lat robili inni późniejsi herosi komercyjnego ringu, w tymże Seulu sam skład finału Lennox Lewis – Riddick Bowe rządził zawodowym boksem przez parę ładnych sezonów. Później z tego szlaku korzystali choćby Władimir Kliczko czy Aleksander Powietkin. W większości jednak drogi boksu amatorskiego i zawodowego się rozeszły, a relacje z ideą olimpijską stały się odwrotnie proporcjonalne niż w tenisie czy koszykówce. Młodzi i obiecujący bokserzy wolą od ręki podpisywać kontrakty z profesjonalnymi stajniami niż czekać na ewentualny finał olimpijski raz na cztery lata.
Może się więc tak zdarzyć, że na następny medal w boksie przyjdzie nam trochę poczekać. W końcu wiadomo, że w tej dyscyplinie liczy się cierpliwość…