Mój komentarz po występie jest jednoznaczny: jest mi bardzo przykro i wstyd. Mogę tylko przeprosić wszystkich, którzy w nas tak wierzyli i trzymali kciuki. Tym bardziej, że żaden trening na to nie wskazywał. Miałyśmy taką powtarzalność treningową, jak nigdy. Rundy jechałyśmy w przedziale 15;4-15;9. Byłyśmy silne i wytrzymałe. Miałyśmy życiową formę. Trener Grzegorz Ratajczyk oraz współpracujący z nami fizjolog Michał Garnys przygotowali nas perfekcyjnie. Do tej pory to, co się stało, nie dociera do mnie. Najchętniej pozostawiłabym to bez komentarza. Tylko ten ból od środka przypomina te pół roku walki o kwalifikację. Te cholerne 2 procent szans na kwalifikację, które w październiku dawał na szef wyszkolenia Polskiego Związku Kolarskiego. Tyle pracy, wyrzeczeń i własnej krwawicy poszło na marne. Te wszystkie „dziwne rzeczy”, które się działy z nami, z naszym ciałem, żołądkiem i skórą (spowodowane ciągłym, ogromnym stresem) na przestrzeni ostatniego roku zaczynając od mistrzostw Europy w Grenchien do startu w Rio – to wszystko wiemy my.
Ten start na pewno nas nauczył przede wszystkim tego, że drużyna to monolit, w którym powinien być przepływ energii (u nas na pewno, szczególnie pod koniec, tego zabrakło). Na takie imprezie jak IO nawet mały „zgrzyt” czy nieporozumienie zemści się w najważniejszym momencie. Myślę, że tak właśnie u nas się stało. Co teraz?
Jeśli będziemy istnieć po IO, jeżeli będzie szkolenie, jeśli nas nie skreślą, to będzie trzeba budować nowy zespół od podstaw. Tak, żeby za cztery lata w Tokio taki start się nie powtórzył. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że tym razem będziemy miały „spokój pracy” do samych igrzysk.