FOT.: CHRIS REIKO/newspix.
FOT.: CHRIS REIKO/newspix.
Nightmare Team (nadętym ku przestrodze)
Dwa lata temu amerykańskie koszykarz Carmelo Anthony wystawił na licytację swój brązowy medal olimpijski z Aten. Uzasadnił to tym, że nie może na niego patrzeć.
Albert Duzinkiewicz
23 maja, 2016 18:36
W kategoriach: Dyscypliny Koszykówka

Brąz z 2004 roku dla kibiców koszykówki za oceanem (a za oceanem podczas igrzysk kibicem koszykówki jest każdy) na długo pozostanie symbolem klęski. Blamażu. Zawodu. Smutku. Wstydu. Brzmi to nieco dziwnie dla uszu obywatela średniej wielkości państwa w sercu Europy, bowiem dla nas każdy olimpijski medal ma swoją wartość, a po latach wszystkie zdobycze cenimy jednakowo. Brąz Artura Wojdata na 400 metrów stylem dowolnym na igrzyskach w Seulu zapoczątkował świetną serię olimpijską naszych pływaków i w jakiś sposób kojarzymy go jako zapowiedź triumfalnego powrotu Otylii Jędrzejczak ze złotem i dwoma srebrami z Aten. Kiedy jednak zestawimy dwa srebrne medale olimpijskie polskich piłkarzy, srebro drużyny Kazimierza Górskiego w 1976 roku w Montrealu potraktujemy jako porażkę (w finale z NRD 1:3), zaś srebro ekipy Janusza Wójcika (w finale 2:3 z Hiszpanią) z 1992 roku z Barcelony do dziś uznaje się za największy sukces polskiej piłki po transformacji ustrojowej. Medale zupełnie inaczej prezentują się w tabelach i w rzeczywistym kontekście.

Dla Jankesów ten kontekst jest oczywisty. Odkąd koszykówka pojawiła się na olimpiadzie, od 1936 roku, wygrywali jak i z kim chcieli, mimo zakazu udziału w turnieju zawodowych koszykarzy z ligi NBA. To znaczy, wygrywali do roku 1968. W 1972 w Monachium po raz pierwszy amerykańskiej młodzieży z ligi uniwersyteckiej nie udało się w finale przeciwstawić ekipie ZSRR. Ten finał zresztą stanowi osobną historię: na trzy sekundy przed końcem meczu USA prowadziły jednym punktem. Te ostatnie trzy sekundy rozegrano trzy razy, do skutku, to znaczy, aż ich przeciwnicy nie rzucili kosza i końcowa syrena nie odtrąbiła zwycięstwa ZSRR. Po wyścigu w kosmosie i hokeju na lodzie koszykówka stała się kolejną sceną zimnowojennych zmagań między supermocarstwami. Następną bitwę w Montrealu wygrały Stany Zjednoczone, w Moskwie (1980) i Los Angeles (1984) był remis, bo z przyczyny podwójnego bojkotu do starcia odwiecznych rywali nie doszło. Skoro więc w Seulu (1988) przyszła następna porażka chłopców Wuja Sama, Wuj Sam uznał, że należy sięgnąć po najlepszą broń ze swojego arsenału, tu nacisnął, tam przycisnął – i już na następnych igrzyskach pod gwiaździstym sztandarem na ceremonii otwarcia mogliśmy podziwiać najlepszych na świecie i – jak uważa wielu – najlepszych w historii zawodników. W Barcelonie narodziło się nowe sportowe zjawisko – Dream Team.

Sny o potędze usypiają. Upadek starożytnego Rzymu potwierdza: warto uczyć się historii. Po barcelońskim sukcesie wielu Amerykanów nie pamiętało nawet, kogo-tam-nasi-dzielni-chłopcy-rozjechali-w-finale. Po wygranych finałach z Serbią w Atlancie i Francją w Sydney kolejne Dream Teamy utwierdziły ich w przekonaniu, że wystarczy sprawdzić w programie telewizyjnym, kiedy transmitują ceremonię dekoracji, bo finał można obejrzeć, ale niekoniecznie. Uwierzyli w to nawet najlepsi koszykarze i mimo deklaracji, że wszyscy z dumą będą reprezentować swój kraj, Kobe Bryant, Vince Carter, Kevin Garnett, Tracy Mc Gready, Mike Bibby, Jason Kidd, Shaq O’Neal złożyli się na drużynę, która NIE pojechała do Aten. A to ślub (aż trzech!), a to Shaq zmęczył się sezonem, a to Kobe Bryantowi zachciało się mieć problemy z prawem, a to Jasona Kidda dopadła kontuzja (no, ten akurat ma alibi). Tych, którzy pojechali, nadal nazywano Dream Teamem i nadal nie uważano za istotne, kogo-rozjadą-w-finale. Tymczasem zamiast drużyny „Let’s Get Ready To Rumble” powstała drużyna „Oj Tam Oj Tam Nie Spoćmy Się Na Igrzyskach”.

Efekt? Baty w pierwszym meczu przegranym 73:92, z… Portoryko, różnicą 19 punktów, czyli najwyższą, jaką kiedykolwiek jakakolwiek drużyna koszykarska USA przegrała na igrzyskach. Zresztą to tak, jakby polscy skoczkowie przegrali złoty medal z reprezentacją Naddniestrza, z tym, że w Portoryko akurat w koszykówkę grają nieźle. Ale Portoryko to taka trochę zagraniczna filia Stanów Zjednoczonych. Pierwszy cios był więc bardzo mocny. Drugi skasowali w przegranym meczu z Litwą (90:94), a część kibiców zaczęła jednak ciekawić się, z-kim-to-my-tam-na-tych-igrzyskach-gramy. Nokaut przyszedł w półfinale, przegranym 81:89 z późniejszym mistrzem, Argentyną, z jednym jedynym graczem NBA Manu Ginobilim w składzie. Że Argentyńczycy zagrali mecz życia? W USA jakby UFO wylądowało przed Białym Domem: nasi-dzielni-chłopcy-NIE-wygrali-igrzysk. Kolejny Dream Team został ochrzczony Nightmare Teamem.

A potem, jak w „Dynastii”, zwrot akcji. W Pekinie pojawił się Redeem Team (Drużyna Odkupienia), w półfinale potraktował Argentynę dwudziestoma oczkami, w finale nie dał szans Hiszpanom i kibice w USA poczuli, że historia powróciła na właściwe tory. W Londynie znów nie pamiętano, kogo-tam-nasi-dzielni-chłopcy-rozjechali-w-finale (a że historia lubi się powtarzać, w trzecim pod rząd półfinale z Argentyną było już 26 punktów różnicy i w finale Hiszpania, która tradycyjnie dzielnie walczyła, ale musiał jej wystarczyć srebrny medal.

Widać w tym pewien wzór. W Rio USA w półfinale pokonają Argentynę 32 punktami (+6 co cztery lata), a w finale Hiszpanię siedmioma (-2 co cztery lata). A jeśli po trzech triumfach następuje katastrofa, wydarzy się ona w Tokio w 2020. Amerykanie (nazwani później ByeBye Team) odpadną po ćwierćfinale przegranym z Japończykami, którzy przed turniejem oprotestują przepisy FIBA dyskryminujące osoby poniżej dwóch metrów wzrostu (czyli np. ponad sto milionów Japończyków). Protest zostanie uznany i w turnieju nie wystąpią zawodnicy powyżej 2,05, kosze zostaną obniżone do wysokości 2,30 albo zostanie dopuszczone obuwie z odrzutem. Albo wszystko naraz. I będzie to koniec ortodoksyjnej, nieidącej z duchem postępu koszykówki made in USA.

Ale na razie niech dadzą czadu w Rio.