Maratończyk rywalizację ostatecznie zakończył na 128. miejscu. Nie takiego występu się spodziewaliśmy, ale trudno się dziwić, gdy przeanalizuje się całą sytuację. – Melduję się w miejscu docelowym na 2 lub 3 dni przed zawodami. Tak było w Zurychu, Warszawie, Berlinie czy Łodzi. W Brazylii miałem być w czwartek w nocy, a start maratończyków zaplanowany był na niedzielę. Wszystko wydawało się dopracowane. Nie było, a przynajmniej nic z tych planów nie wyszło.
Problemy zaczęły się już w momencie wylotu z Addis Abeby położonej w Etiopii, gdzie Shegumo przebywał na obozie treningowym. – Najpierw w stolicy Etiopii odwołano mi samolot – opowiada maratończyk. Gdy udało mu się wymienić bilet na lot do Rio z przesiadką w Luandzie, wcale nie było lepiej. – Dziwne było już to, że jeszcze raz musiałem odprawić bagaże nadane do Rio, ale starałem się być spokojny. Potem zażądali ode mnie wizy do Brazylii. Tej jako Polak i sportowiec startujący na igrzyskach oczywiście nie potrzebowałem, ale uciekał bardzo cenny czas. Potem pojawiła się kwestia książeczki zdrowia i szczepienia na żółtaczkę, bo takie potwierdzenie, jak się okazało, muszą mieć osoby lecące z Angoli do Brazylii. Czeski film.
Wszystko udało się wyjaśnić, problem zniknął, ale wraz z nim odleciał samolot. Niestety bez Shegumo na pokładzie. Taki sam samolot miał wystartować w piątek o 14. Maratończyk nie mógł pojechać do hotelu, więc noc spędził na lotnisku. Rano czekała go kolejna przykra niespodzianka. – Piątkowy lot z Angoli, co może wydawać się nieprawdopodobne, także odwołano. Sam to zauważyłem w piątek koło południa na tablicy odlotów, bo nikt mnie o tym nie poinformował. Więcej…. nikt nie umiał mi wytłumaczyć, dlaczego tego lotu nie ma. Nie mogłem w to uwierzyć. Dali mi dwie możliwości – lot do Brazylii przez RPA lub powrót do Etiopii i lot stamtąd – linią, na której lot odwołano mi we czwartek. Zatoczyłem więc w swojej olimpijskiej podróży koło wracając do Etiopii. W Brazylii natomiast wylądowałem o 21.00 w sobotę – na kilkanaście godzin przed startem.
Szczęściem w nieszczęściu okazała się obecność na lotnisku przyjaciół, którzy przyjechali mu kibicować. Dzięki nim do wioski udało mu się dotrzeć o 24:00. Cztery godziny później Shegumo musiał już być na nogach, by ruszyć na start maratonu. – Wydawało się, że powinienem być w życiowej dyspozycji. I nawet na pierwszych pięciu kilometrach wszystko utwierdzało mnie w tym przekonaniu. Biegło mi się dobrze, a międzyczasy miałem nawet poniżej 3 minut na kilometr. Po tym odcinku wszystko zaczęło się jednak rozpadać jak domek z kart. Zamiast kumulacji formy, była kumulacja zmęczenia. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Zrozumiałem, że mogę walczyć już tylko o ukończenie tego biegu. Dobiegł, bo nie chciał zawieść swoich przyjaciół. Jak podkreśla nie biegł tylko dla siebie, bo reprezentował Polskę.
Po tylu niesprzyjających okolicznościach podczas najważniejszego startu w sezonie, trudno o optymizm. Shegumo nie zamierza się jednak poddawać. – Przeżyłem największy zawód i rozczarowanie w sportowej karierze. Ale nie zamierzam się poddać, chcę walczyć dalej. Gdybanie i zastanawianie się, które miejsce byłem w stanie zająć nie ma teraz sensu. Co to da? Nie poddaje się i walczę. Z bożą pomocą na pewno uda się wrócić na pozytywne fale.